sobota, 15 maja 2010

Żarty żartami...

Żartowałam! Tak naprawdę, to cały dzień szykowałam się do wyjścia. „Niech się dzieje wola nieba” i „raz kozie śmierć” – te dwie sentencje towarzyszyły mi przez wtorkowe południe. Nie ukrywam – nic nie wskazywało na to, że się jednak wybiorę do Joli i Adama. W zasadzie decyzję podjęła za mnie pierworodna. Ona zajęła się całą oprawą – make-up, kreacja i nastrojenie mamusi pozytywnie. Wyparłam ze świadomości obecność P. na przyjęciu. Otuchy dodała mi też sama Wiolcia, zapewniając, że zjawi się R. (mój cichy wielbiciel sprzed lat). Tym sposobem przestałam się przejmować obecnością exia, a zaczęłam się martwić swoim wyglądem.
Relaks. Relaks. Głębokie oddechy… cały dzień to ćwiczyłam. Nawet nie pamiętam jak wsiadłam do taksówki, która po chwili zaparkowała przed domem Adasiów.
Przyjechałam deczko spóźniona, dlatego gdy weszłam, wszystkie oczy zwróciły się w moim kierunku. Wśród gości wypatrzyłam P. (przybył jednak sam), który rzucił mi półuśmieszek (nie zrobił na mnie wrażenie – był taki ‘biurowy’ jakby ‘nieświeży’). Zaczęło się witanie nieznajomych. Towarzyszyła mi Wiola. Ułożyła ładną formułkę dotyczącą mojej osoby (wieloletnia przyjaciółka, wspaniała matka, nadała mi też tytuł – planistki i menedżerki – fajne, ale nijak się miało do rzeczywistości). Uśmiechów i uścisków nie było końca. W ich domu zjawiło się sporo ludzi (dodam wpływowych, majętnych, zawodowych ludzi), a wśród nich – ja – czarna owca. Po jakimś czasie zjawił się R. Od razu porwała do Wiola. Odniosłam wrażenie, że większość ludzi świetnie się zna. Grupa wzajemnego wsparcia! Do wyjątku należałam ja i R. Po przystawce podszedł do mnie z lampką wina. Początkowo było dość sztywno, ale z czasem znaleźliśmy (tak jak dawniej) wspólny język. Imprezę rozkręcił Adam – dowcipny jak dawniej – dusz towarzystwa. Było wspaniale. Uśmiałam się, nasłuchałam się też komplementów (40. a tak dobrze ‘zakonserwowana’ – tak podsumował mnie przy wszystkich Adaś i dodał „najfajniejsza rozwódka w tym mieście”). Od tamtej chwili R. nie opuścił mnie na krok. Nie na długo – niestety – dostał telefon, że musi pilnie wracać do firmy (poza gastronomią działa także w branży motoryzacji). To był naprawdę udany wieczór. Tuż przed moim wyjściem podszedł do mnie jeszcze P. i powiedział, że świetnie wyglądam (podziękuj córce baranie!). Zasugerowałam mu, że mógłby w końcu odwiedzić Zosię. Szczęśliwa wróciłam do domu przed północą.
PS Zapomniałam dodać – R. też jest rozwodnikiem. Ożenił się we Francji z jakąś panią, która po kilku miesiącach uciekła z jakimś Włochem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz